Białostockie reminiscencje Na wysokim brzegu |
W XV wieku najwyższy rabin Mojżesz Iserles pisał do przyjaciela w Niemczech: "ucieszyłem się wiadomością, że przybywasz do Polski. Dobrze, że wracasz do kraju, gdyż tu panuje spokój, a nienawiść chrześcijan wobec Żydów nie jest tak wielka jak w Niemczech. Daj Boże, aby to przetrwało do nadejścia Mesjasza". Takie, stosunki panowały kiedyś w Polsce. Czas ten sprzyjał masowemu osiedlaniu się Żydów na terenie Podlasia. Tolerancja plus uchwała przeciwko oszczerstwie o mordach rytualnych spowodowała, że królowie i oświecona magnateria starali się osiedlać na swoich włościach Żydów. Odpowiadała im gospodarcza prężność i zmysł handlowy. Lubomirscy, Braniccy i Radziwiłłowie ściągali na swoje posiadłości rodziny żydowskie. Obecny Mielnik to siedziba gminy z przebogatą historią, Unią Mielnicką, dawnym XVI-wiecznym portem rzecznym i wieloma innymi pozostałościami dawnej świetności. Zbudowana w 1920 roku bóżnica stoi do dzisiaj. Do niedawna mieściła się w niej piekarnia. Od kilku lat funkcja jej zmieniła się - jest siedzibą służby rolnej i magazynem zbożowym. Okres świetności Mielnika minął. Dzisiaj, w końcu XX wieku, nikt nie jest w stanie wskazać, gdzie znajduje się synagoga - oczywiście, gdzie jest magazyn zbożowy to każdy wie. Starsza pani, mogąca pamiętać lepsze czasy nie kwapi się do podejmowania tematów żydowskich. Odchodzi. Kolejna rozmówczyni pamięta bóżnicę, gdy była świątynią Pana. Pani Wiera wspomina: "Przy wejściu wisiały tablice z przykazaniami, które Żydzi wchodząc całowali. Kobiety modliły się w innych pomieszczeniach niż mężczyźni. Do modłów przebierali się w czarno-białe szaty. Na co dzień Żydzi zajmowali się handlem. Można było kupić wszystko, śledzie, tytoń i rowery, a w sklepach łokciowych materiały na koszule i bluzki. Gospodarzyli też, ale nie mieli swoich koni. Przychodzili do rolnika i wynajmowali go do pracy. Ten zaorał koniem, zasiał, a potem my, kobiety byłyśmy zatrudniane przy żniwach. Płacili, a my pracowaliśmy. Krowy na zimę oddawali rolnikom. Jedli skromnie. Śledzie z kartoflami, mleko, kluski. Święta zaczynali w piątek po zachodzie słońca. W domach było już wszystko naszykowane, wysprzątane a w oknach paliły się świece. W szabat każdy Żyd zakładał biały płaszcz obszyty czarnymi wstążkami i w tym szedł do świątyni. Potem przywiązywali sobie do głowy takie małe pudełko i modlili się - snuje swoją opowieść babcia Pawluczuk. Dobrzy to byli ludzie. Jak kto potrzebuje pieniędzy, to pójdzie do Żyda a ten pożyczy. Dobrzy byli. A jak przyszli Niemcy, to rabin wyszedł do nich i mówił, że przyszedł ten czas, że zbliża się zagłada. Nie narzekajcie, mówił, nikt nas nie obroni... - ale nie wiem jak się nazywał ten ich ksiądz. Gdy byłam małą dziewczynką, to podglądałam z drzewa ślub. Pan młody siedział z rabinem przy stole i rozmawiali. Obok stał gramofon. A młoda w innym domu siedziała przy stole, obok niej dwa fikusy, a z boku matka z siostrami i też rozmawiały. Tańce były w domu młodej. Jak już była mężatką to zaraz obcinali jej włosy i zakładali perukę. Kobiety przygotowywały pocięty papier kolorowy. W końcu pan młody szedł i niósł biały szal. Za nim orszak starszych Żydów. Podszedł do panny młodej i zarzucił jej ten szal na oczy, a matka z siostrą zawiązały. Młody zaś tyłem wychodził a kobiety posypywały go tymi papierkami. Stawał w końcu pod baldachimem i matka przyprowadzała pannę młodą. Stawiali szklankę i panna młoda postawiła na niej nogę, a na jej nogę stawiał swoją stopę pan młody, nacisnęli i zdusili tę szklankę. A potem rabin zaczął czytać i wszyscy modlili się. Uczyli się w innej szkole niż my - snuje swoją opowieść babcia. Nauczycielem ich był rabin. Gdy przyszło się do sklepu żony rabina, to widać było, że chłopcy siedzieli z nosami w książkach. Uczyli się. Jak ich Niemcy zabrali do getta, do Siemiatycz to nikt już potem nie pokazał się. Ich ogrody zarosły, większość domów spaliła się, a nazwisk to ja wtedy nie znałam, więc nie pamiętam już jak się kto nazywał - dokończyła swoją opowieść babcia Wiera". Lepsza sytuacja jest w pobliskim Niemirowie. Wprawdzie po drewnianej bóżnicy nie pozostał nawet ślad, ale został cmentarz. Jego osobliwe położenie pozwoliło na ocalenie nagrobków. Strzeżona granica i wchodzący w jej obręb cmentarz sprawił, że macewy przetrwały. Czas nieubłaganie zaciera ślady, erozja niszczy zabytki minionej cywilizacji. Chcę śmiało stwierdzić, że uważam za nonsensowną ochronę zabytków w szerokim tego słowa znaczeniu. Głosimy, że hańbą jest, gdy coś starego się wali. A przecież wstyd jest wtedy, gdy nowo wybudowany dom rozsypuje się po oddaniu go do użytku. Stare domy to nie znaczy zabytkowe. Nie można popierać i odnawiać wszystkiego, co stare. Przepisy nasze nakazują chronienie wszystkiego, co liczy ileś tam lat, bodaj osiemdziesiąt. Ochronę rozumiem jako restaurację i dbanie o starannie wyselekcjonowane zabytki architektury. Należy tak postępować po to, aby obecne i przyszłe pokolenia miały możliwość obcowania z przeszłością. Sądzę, że trudno normalnemu odbiorcy wejść w cudowny klimat opowiadań na przykład Mendele Mojcher Sforima, których to akcja toczy się w Głupsku - małym żydowskim miasteczku. Znając te opowiastki i goszcząc, w takich Milejczycach, widzi się realnie to co przed laty opisywał autor. Skoro jest w Polsce jeszcze kilkadziesiąt takich mieścin, to warto by pokusić się o nadanie jednemu z nich rangi Państwowego Muzeum Sztuki Żydowskiej. W nim też znalazłoby siedzibę Towarzystwo Opieki nad Zabytkami Kultury Żydowskiej Białostocczyzny. Wprawdzie losy zaginionych jednostek, rodzin i społeczności żydowskich różnią się między sobą - lecz łączy je wspólny mianownik, to jest społeczny interes ocalenia resztek przebogatego świata Żydów polskich. Realizując cykl "BIAŁOSTOCKIE REMINISCENCJE" odwiedziłem dużo miasteczek, dawnych centrów żydowskich. W wielu z nich nie ma niczego poza wspomnieniami niektórych osób. Inne mieściny zniszczyła II wojna światowa. Nie ocalało nic. Jeszcze inne pozbywały się starych ruder i teraz triumfuje tam wielka płyta lub pustaki. Ale są i perełki do których można zaliczyć Milejczyce. Domy wokół rynku nad którymi góruje synagoga. Duży dom rabina i za nim szereg oryginalnych domków, w których dawni właściciele mieli sklepy. Charakterystyczne schodki prowadziły klienta do kantoru. Okna z metalowymi sztabami, zabezpieczającymi przed złodziejami i cmentarz z kilkoma ocalałymi macewami. Z drugiej strony miasta działa kaflarnia Lewinsona, stanowiąca do dziś źródło pracy wielu mieszkańców. W domu dawnego właściciela znajduje się przeniesiona przed kilkoma miesiącami z bóżnicy, biblioteka gminna. W domu byłego rabina Aarona Tamares wszystko zachowało się w dobrym stanie, herbatą byłem podejmowany w pokoju, który był salą sądu kahalnego. Wyłożony był parkietem z gwiazdą Dawida, zaś skład sędziowski oddzielała od oskarżonych bariera. Wadą Milejczyc jest to, że nie tu lecz w Tykocinie zainwestowano pieniądze w "synagogę-muzeum". Ale może to i lepiej. Bo dzieła sztuki użytkowej i sakralnej rozproszone po muzeach i prywatnych kolekcjach pozostają poza kręgiem widzów. I można, przy okazji urządzania muzeum zająć się ponownym wyszukiwaniem ich. W cyklu "BIAŁOSTOCKIE REMINISCENCJE" zajmowałem się odkurzaniem przeszłości i ocalaniem od zapomnienia tego co warto przechować dla przyszłych pokoleń. Po odwiedzeniu kilkunastu miasteczek, wśród nich: Siemiatycz, Orli, Bociek, Mielnika, Tykocina, Knyszyna i Milejczyc spotkałem wielu ludzi, którym nieobce są tematy żydowskie, ludzi którzy chętnie pomogą w zdobyciu pieniędzy na prace konserwatorskie, ludzi-twórców, którzy sporządzą katalogi fotografii i grafik rozsianego w terenie piękna. Komitet Opieki nad Zabytkami Kultury Żydowskiej w Krakowie napisał: ,,Z radością przyjęliśmy wiadomość o powołaniu analogicznego do naszego Komitetu dla białostocczyzny. (...) Jeśli chodzi o własne finansowe inicjatywy, to organizowaliśmy zbiórki pieniężne. Staramy się prowadzić działalność interwencyjną zwracając się do odpowiednich czynników, a także do opinii społecznej w sprawie ratowania zagrożonych zabytków". Ocalałe macewy na wysokim brzegu Bugu czekają na powrót z diaspory. tekst: Wojciech Kassian-Semik Jeszcze kilka słów o Mielniku Bardzo wzruszony czytałem artykuł zamieszczony w "Fołks-Sztyme" (nr 14 z 5 kwietnia br.) pt. "Białostockie reminiscencje" opowiadający o moim rodzinnym miasteczku Mielnik, który do wojny znany był jako Mielnik nad Bugiem. Materiał to cenny, niemniej jednak przedstawiony w nim obraz Żydów mielnickich w niektórych stwierdzeniach odbiega od ówczesnej rzeczywistości. Pozwalam więc sobie przekazać kilka uwag, które skorygują zawarte w artykule informacje. W opracowaniu tym nie wspomniano o "glince" Mielnickiej, gdzie przedsiębiorstwo Żydów wyjątkowo przyczyniło się do jej szerszego rozwoju i która dawała pracę miejscowym mieszkańcom i ludziom z okolicy. Stwierdzenie, że "na co dzień Żydzi zajmowali się handlem" jest dalekie od rzeczywistości. Z około 50-ciu rodzin żydowskich Mielnika tylko 4 miały sklepy spożywcze, a wśród nich największy należał do P. Radzyńskiego, który m.in. sprzedawał trochę towarów łokciowych, lecz aby kupić lepszy materiał ubraniowy trzeba było jechać do Siemiatycz. Pozostałe sklepy to małe, biedne sklepiki z tanimi produktami. Wymieniony Icko trochę handlował końmi, lecz przede wszystkim zarabiał na życie jako furman. Reszta Żydów to przeważnie rzemieślnicy - krawcy, szewcy, 1 stelmach, 1 rymarz, kilku cieśli i stolarzy. Rodzina Gardów miała olejarnię, Szachna miał prom rzeczny, była też koszerna jatka mięsna, a tuż przed wojną kilku Żydów weszło do spółki z Polakami i uruchomili fabrykę kafli. Moja rodzina z dziada pradziada trudniła się kowalstwem (stąd też moje nazwisko) i była jedyną w mieście, która zajmowała się rolnictwem. To chyba o nas opowiada "babcia Wiera", że nie mieliśmy konia. Prawda, ale to było tylko przez kilka lat przed wojną, bo przed tym mieliśmy konie, nawet bardzo dobre. Krowy oddawaliśmy na zimę okolicznym rolnikom, ponieważ baliśmy się sekwestratora bowiem byliśmy winni dużą sumę z racji zaległych podatków, a nigdy nie można było przewidzieć kiedy złoży nam wizytę. Żydzi Mielnika byli biedni, niewielu posiadało własne domy. Oprócz rzemieślników było chyba z 20 furmanów, znanych jako "Bałaguły", którzy przewozili glinę z Mielnika do fabryk kaflowych w Siemiatyczach. W Niemirowie, jak pisałem w języku żydowskim, cmentarz ma bardzo bogatą historię, ale jedno stwierdzam z absolutną pewnością - nie było tam "macewos". Taki cmentarz był jedyny w Polsce. Byłem tam kilkakrotnie, bowiem na tym cmentarzu spoczywają moi pradziadowie, ponieważ w tamtych czasach w Mielniku nie było kirkutu. Powstał dopiero w 1863 roku, prawdopodobnie w okresie powstania styczniowego, kiedy to poległo dużo Żydów. Jeszcze o Mielniku: nie wspomniano w tym artykule o "pomniku", który stoi niedaleko rynku, wokół niego wznoszą się ruiny starej twierdzy i kościoła. Stał też ładny budynek z małą salą zbudowany przez Rosjan na cześć stłumienia powstania styczniowego. Władze polskie zniszczyły go w latach 1934-35 roku prawie doszczętnie. Były kierownik szkoły powszechnej w Mielniku pan Antoni Sierpowski pisał historię Mielnika. Przez wiele godzin rozmawiał z moim ojcem i starcami miasta, zwiedzał cmentarz, ustalał poszczególne daty z nagrobków i z archiwów. Pamiętam jak z moim ojcem odwiedzili starą łaźnię nad rzeką, a daty wyryte na kamieniach świadczyły, że istnieje ona od 200 lat. W polskiej encyklopedii niewiele miejsca poświęcono Mielnikowi, wspomniano o zjazdach Polsko-Litewskich, które odbywały się w halach pod dachami, gdzie przechowywano w okresie zimy glinę. Historia niewiele poświeciła miejsca Mielnikowi, nie wiadomo też czy praca pana Sierpowskiego ujrzała światło dzienne. Tragiczny był koniec Żydów mielnickich. Mój syn odwiedził Mielnik, przywiózł zdjęcia ulic, domów, synagogi i zrujnowanego cmentarza. Ten obraz minionej przeszłości wstrząsnął mną do głębi. Mimo tych uwag wyrażam głębokie uznanie za zamieszczony na waszych łamach artykuł. Jest to dla mnie i myślę, że jeszcze dla wielu bezcenną pamiątką. M. KOWAL |